Mistrz i Malgorzata - Страница 2
Przechodząc obok ławki, na której znajdowali się redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na nich, przystanął i nagle usiadł na sąsiedniej ławce, o dwa kroki od naszych przyjaciół.
“Niemiec…” — pomyślał Berlioz. “Anglik…” — pomyślał Bezdomny. — “Taki upał, a ten siedzi w rękawiczkach!”
A cudzoziemiec objął spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalające staw, przy czym stało się oczywiste, że miejsce to widzi po raz pierwszy i że wzbudziło ono jego zainteresowanie. Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, w których oślepiająco połyskiwało w szybach okien potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodzące słońce, potem przeniósł spojrzenie na dół, gdzie ciemniał w szybach nadciągający wieczór, do czegoś tam uśmiechnął się z politowaniem, zmrużył oczy, wsparł brodę na dłoniach, a dłonie na rączce laski.
— A ty — mówił Berlioz do poety — bardzo dobrze i odpowiednio satyrycznie pokazałeś, na przykład, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem narodziło się całe mnóstwo synów bożych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra. A tymczasem, krótko mówiąc, żaden z nich się w ogóle nie narodził, żaden z nich nie istniał, nie istniał także i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy też, powiedzmy, hołdu trzech króli, opisać nonsensowne wieści rozpowszechniane o tym hołdzie. Bo z twego poematu wynika, że Jezus narodził się naprawdę!
W tym momencie Bezdomny spróbował opanować nękającą go czkawkę i wstrzymał oddech, na skutek czego czknął jeszcze boleściwiej i głośniej i w tejże chwili Berlioz przerwał swój wykład, ponieważ cudzoziemiec wstał nagle i zbliżył się do pisarzy. Ci spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Proszę mi wybaczyć — zaczął nieznajomy. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale słów nie kaleczył — że nie będąc znajomym panów ośmielam się… ale przedmiot naukowej dyskusji panów jest tak interesujący, iż…
Tu nieznajomy uprzejmie zdjął beret i pisarzom nie pozostawało nic innego, jak wstać i ukłonić się.
“Nie, to raczej Francuz…” — pomyślał Berlioz.
“Polak…” — pomyślał Bezdomny.
Należy od razu stwierdzić, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił odpychające wrażenie, natomiast Berliozowi raczej się spodobał, a może nie tyle się spodobał, ile, jak by tu się wyrazić… zainteresował go czy co…
— Panowie pozwolą, że się przysiada? — uprzejmie zapytał cudzoziemiec i przyjaciele jakoś mimo woli się rozsunęli, cudzoziemiec zwinnie wcisnął się pomiędzy nich i natychmiast włączył się do rozmowy. — Jeśli dobrze usłyszałem, to był pan łaskaw stwierdzić, że Jezus w ogóle nie istniał? — zapytał kierując na Berlioza swoje lewe zielone oko.
— Tak jest, nie przesłyszał się pan — grzecznie odpowiedział Berlioz. — To właśnie powiedziałem.
— Ach, jakie to ciekawe! — wykrzyknął cudzoziemiec.
“Czego on tu szuka?” — pomyślał Bezdomny i zasępił się.
— A pan zgodził się z kolegą? — zainteresował się nieznajomy i odwrócił się w prawo, do Bezdomnego.
— Na sto procent! — potwierdził poeta, który lubił wyrażać się zawile i metaforycznie.
— Zdumiewające! — zawołał nieproszony dyskutant, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła jak złodziej, ściszył swój niski głos i powiedział: — Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale, jeśli dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga? — w jego oczach pojawiło się przerażenie; dodał: — Przysięgam, że nikomu nie powiem!
— Zgadza się, nie wierzymy — z lekkim uśmiechem, wywołanym przerażeniem zagranicznego turysty, odpowiedział Berlioz — ale o tym można mówić bez obawy.
Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż pisnął z ciekawości, pytając:
— Panowie jesteście ateistami?!
— Tak, jesteśmy ateistami — uśmiechając się odpowiedział Berlioz, a Bezdomny rozeźlił się i pomyślał: “Ale się przyczepił, zagraniczny osioł!”
— Och! Jakie to cudowne! — wykrzyknął zdumiewający cudzoziemiec i pokręcił głową wpatrując się to w jednego, to w drugiego literata.
— W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi — z uprzejmością dyplomaty powiedział Berlioz. — Znakomita większość ludności naszego kraju dawno już świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.
Wtedy cudzoziemiec wykonał taki numer: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi dłoń i powiedział, co następuje:
— Niech pan pozwoli, że mu z całego serca podziękuję.
— Za co mu pan dziękuje? — mrugając oczyma zapytał Bezdomny.
— Za niezmiernie ważną informację, dla mnie, podróżnika, nadzwyczaj interesującą — wieloznacznie wznosząc palec wyjaśnił zagraniczny dziwak.
Niezmiernie ważna informacja najwidoczniej istotnie wywarła silne wrażenie na podróżniku, bo z przerażeniem rozejrzał się po domach, jak gdyby się obawiał, że w każdym oknie zobaczy jednego ateistę.
,Nie, to nie Anglik” — pomyślał Berlioz, Bezdomnemu zaś przyszło do głowy: “Ciekawe, gdzie on się nauczył tak gadać po rosyjsku!” — i poeta znowu się zasępił.
— Ale pozwólcie, że was, panowie, zapytam — po chwili niespokojnej zadumy przemówił zagraniczny gość — co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, istnieje dokładnie pięć?
— Niestety! — ze współczuciem odpowiedział Berlioz. — Żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je ad acta. Przyzna pan chyba, że w kategoriach rozumu nie można przeprowadzić żadnego dowodu na istnienie Boga.
— Brawo! — zawołał cudzoziemiec. — Brawo! Pan dokładnie powtórzył pogląd nieokiełznanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, że stary najpierw doszczętnie rozprawił się z wszystkimi pięcioma dowodami, a następnie, jak gdyby szydząc z samego siebie, przeprowadził własny, szósty, dowód.
— Dowód Kanta — z subtelnym uśmiechem sprzeciwił się wykształcony redaktor — jest również nieprzekonujący. I nie na darmo Schiller powiada, że rozważania Kanta na ten temat mogą zadowolić tylko ludzi o duszach niewolników, a Strauss je po prostu wyśmiewa.
Berlioz mówił, a zarazem myślał przez cały czas: “Ale kto to może być? I skąd on tak dobrze zna rosyjski?”
— Najlepiej byłoby posłać tego Kanta na trzy lata na Sołowki za te jego dowody! — nagle palnął nieoczekiwanie Iwan.
— Ależ, Iwanie! — wyszeptał skonfundowany Berlioz.
Propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko jednak nie oszołomiła cudzoziemca, ale nawet wprawiła go w prawdziwy zachwyt.
— Otóż to! — zawołał i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zabłysło. — Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: “Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymyślił pan coś, co się kupy nie trzyma. Może to i mądre, ale zbyt skomplikowane. Wyśmieją pana”.
Berlioz wybałuszył oczy. “Przy śniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” — pomyślał.
— Ale — mówił dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza — zesłanie go na Sołowki jest niemożliwe z tej przyczyny, że Kant już od stu z górą lat przebywa w miejscowościach znacznie bardziej odległych niż Sołowki i wydobycie go stamtąd jest zupełnie niemożliwe, zapewniam pana.
— A szkoda! — wypowiedział się agresywny poeta.
— Ja również żałuję — błyskając okiem przytaknął mu niewyjaśniony podróżnik i ciągnął dalej. — Ale niepokoi mnie następujące zagadnienie: skoro nie ma Boga, to kto kieruje życiem człowieka i w ogóle wszystkim, co się dzieje na świecie?
— O tym wszystkim decyduje człowiek — Berlioz pośpieszył z gniewną odpowiedzią na to, trzeba przyznać, niezupełnie jasne pytanie.
— Przepraszam — łagodnie powiedział nieznajomy — po to, żeby czymś kierować, trzeba bądź co bądź mieć dokładny plan, obejmujący jakiś możliwie przyzwoity okres czasu. Pozwoli więc pan, że go zapytam, jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia?
Bo istotnie — tu nieznajomy zwrócił się do Berlioza — proszę sobie wyobrazić, że zaczyna pan rządzić, sobą i innymi, że tak powiem — dopiero zaczyna się pan rozsmakowywać i nagle okazuje się, że ma pan… kche… kche… sarkomę płuc… — I cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak gdyby myśl o sarkomie płuc sprawiła mu przyjemność. — Tak, sarkoma — po kociemu mrużąc oczy powtórzył dźwięczne słowo — i pańskie rządy się skończyły! Interesuje pana już tylko los własny, niczyj więcej! Krewni zaczynają pana okłamywać. Pan czuje, że coś jest nie w porządku, pędzi pan do uczonych lekarzy, potem do szarlatanów, a w końcu, być może, idzie pan nawet do wróżki. Zarówno to pierwsze, jak to drugie i to trzecie nie ma żadnego sensu, sam pan to rozumie. I cała historia kończy się tragicznie — ten, który jeszcze niedawno sądził, że o czymś tam decyduje, spoczywa sobie w drewnianej skrzynce, a otoczenie, zdając sobie sprawę, że z leżącego żadnego pożytku mieć już nie będzie, spala go w specjalnym piecu.