Wehikul Wyobrazni - Страница 79
Pierwszy wstał.
— Jak długo potrwa naprawa urządzeń wyrzutni rakiet?
— Około stu pięćdziesięciu dni.
— Dobrze, jutro ci powiem, kiedy będziemy lądować.
* * *
O świcie zaczęło huczeć. Myśliwy zbudził się, podrapał swędzące kłaki na piersi i gwałtownie kucnął. W ziemiance paliła się łojówka. W jej chybotliwym świetle dostrzegł przerażoną twarz żony i oczy dzieci. Gdzieś w oddali zbliżało się potężniejące tąpanie i łoskot, od którego drżały drzewne bale. Zwisające spod powały pęki kunich skór tańczyły na rzemieniach.
Wypełznął z ziemianki. Świt gwałtownie przybierał jasności i tajga szumiała jak przed burzą Przypadł do ziemi. Cienie drzew rozdwoiły się, powietrze wyło — od wschodu nadlatywało kolisko światła. Wparł twarz w igliwie i rękoma zatkał uszy szepcząc zaklęcia. Wycie cichło, oddalało się… Podniósł głowę. Za horyzontem grzmiało — wstawał olbrzymi, fioletowy pobrzask.
— Sam szatan, sam szatan — mamrotał myśliwy.
Wiktor Żwikiewicz
Wołanie na Mlecznej Drodze
Szedł w cieniu murów, z przewieszonym przez ramię blasterem. Szedł miarowym, dobrze wyćwiczonym krokiem, nie oglądając się za siebie ani też zbytnio nie wybiegając spojrzeniem do przodu. I próżno zwierciadła ścian zapalały w czarnej glazurze refleksy szkarłatnego nieba, usiłując ożywić źrenice jego oczu, wygładzić rysy twarzy, której czas przypisał maskę o wyrazie doskonałego znużenia.
— Zatrzymaj się, Rudier.
Poddany inercji ruchu szedł jeszcze chwilę, na kamiennych płytach coraz wolniej wybijając rytm kroków podkutymi obcasami. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał za siebie. Pusto W bezwietrznym spokoju powietrza kanion ulicy zwężał perspektywę narosłymi wysoko skarpami domów bez okien, bez drzwi.
— To nie złudzenie, Rudier. Słyszysz nas.
Stał nieruchomo z palcem na spuście blastera i kolbą mocno przywartą do biodra.
— Wiedziałem, że jesteście — powiedział.
Milczenie — jakby ktoś niewidzialny rozważał sens jego słów.
— Wiedziałeś, że jesteśmy?
— Od dawna.
Postąpił krok do przodu, bacznie wpatrując się w czerwony półmrok. Szeregi ścian załamywały się, wyznaczając krawędziami bloki domów i w szklistych płaszczyznach mnożyły zdeformowane odbicia jego twarzy. Wykonał gwałtowny skręt tułowia, jednym rzutem oka usiłując ogarnąć przestrzeń za sobą. Nic. Pusto. Znowu żadnego szmeru, najlżejszego powiewu, który zdradziłby czyjąś obecność.
— Przecież przyszedłem tutaj tylko po to, żeby odszukać tych, którzy zostali. Wierzyłem, że znajdę.
— Kogo?
— Was.
Spod przymrużonych powiek obserwował nawisłe nad głową krawędzie ścian — odcinały się na tle nieba nieskazitelnie czystą linią rysunku, bez jednej skazy w monolicie murów.
— Mylisz się, Rudier. Nie jesteśmy tymi, których szukasz. — Zdziwiony spojrzał w głąb ulicy. Chwilę wahał się, potem wyciągnął rękę, wskazując pięcioma palcami promieniste rozwidlenie zaułków.
— Szukam tych, którzy zbudowali to miasto — powiedział.
— Nie było nas wtedy.
— Kim więc jesteście, czemu ukrywacie się przede mną?
— Trochę cierpliwości, Rudier. Niedługo nas zobaczysz.
— Cierpliwość… jakie to proste po tylu latach oczekiwania…
Urwał. Poczuł, że wilgotnieje mu dłoń zaciśnięta na kolbie blastera. Gdzieś w głębi piersi wzbierał nagły lęk przed tym kimś niewidzialnym, a zarazem obawa, aby nie pierzchło złudzenie głosu i by znów nie został sam w półmroku wymarłego miasta.
— Skąd… — powiedział marszcząc brwi — skąd znacie moje imię?
— Wiemy o tobie wszystko.
— Kim wy jesteście?!
Cofnął się, znajdując plecami chłodne wsparcie muru.
— Jestem Nezer
— Orst.
— Paldan.
— Jest was trzech?
Gdzieś, nie wiadomo gdzie, chwila wahania.
— W pewnym sensie.
— Dlaczego nie mogę was widzieć?
— Dzielą nas dwie godziny lotu.
Zachwiał się, jakby trafiony pięścią w brzuch, prosto w słoneczny splot.
— Wy… jesteście w przestrzeni?
Odepchnął się od ściany i wyszedł na środek ulicy z zadartą do góry głową i szeroko rozpostartymi rękami.
— Tutaj… słyszycie?! Jes — tem tu — u!
Ulice podchwyciły rozdzierający ciszę krzyk, wplątały go w labirynt kamiennych arkad i gasnącym echem wyniosły wysoko pod prześwit nieba szkarłatną blizną rozdzielającego ciągi ścian.
— Jestem tutaj! Słyszycie? Zabierzcie mnie stąd!
Odbezpieczył spust blastera i drżącymi rękoma wprowadził celownik w szczelinę między murami. Seria świetlnych impulsów rozwinęła w zenicie pęcherz fioletu, prześwietlonego od środka ogniskiem trupiej bieli. Blask przewiercał mu powieki, gorącym podmuchem lgnął do twarzy i rąk, lecz on nie ustawał szeregując błyski w sygnał dawno zapomnianego kodu. W kaskadzie iskier sypnęły na ziemię płonące bryzgi, igłą promienia wyłuskane z krawędzi muru. Szarpnął się oślepiony, z kręgami czerwieni kołującymi w oczach. Próbował wydostać się spomiędzy ścian, które promieniowały gorącem, lecz nogi w czymś uwięzły i daremnie ponaglał mięśnie — stopy jakby przyrosły do ziemi, oplatane niewidzialną siecią. Zatrzymał się bezradnie i stłumiwszy oddech czekał, aż ustąpi purpura krwi pulsującej pod powiekami. Wreszcie niepewnie, z lękiem spojrzał przed siebie.
Zniknęła czerń kamienia. Zamiast niej gąszcz bladoróżowych pnączy oplótł mury, wrósł w chodniki rozplenionym błyskawicznie kobiercem. Niesamowita ekspansja z martwego kamienia kiełkujących roślin zdawała się ogarniać całą przestrzeń, lecz wystarczył jeden rzut oka wstecz i Rudier zrozumiał, że to wyzwolenie utajonego potencjału życia jakaś siła ogranicza do znikomej w skali miasta powierzchni, poza którą nadal trwa niewzruszenie mroczny, niby w bryle kamiennego węgla wykuty kanion ulicy.
Opuścił rozgrzaną lufę blastera. Stał w centrum kręgu zakreślonego przez żar wypromieniowany z jego własnej broni, stał wielki i niezgrabny, w obwisłym na wychudzonym ciele skafandrze, obszarpany i śmiertelnie znużony.
Powoli, z niechęcią począł rozgarniać sięgające już piersi łodygi. Były miękkie i ciepławe w dotyku, ustępowały pod naciskiem ręki, większy opór stawiając dopiero tuż nad ziemią, gdzie nogi jego uwięzły w gęstwinie opadłych pnączy. Na ścianie przeoranej promieniami blastera krzepły, nie sięgnąwszy ziemi, ciężkie pomimo żaru, sczerniałe już krople. Upodobniały kamienny blok do zgasłej gromnicy, która zdążyła wysączyć łzę przykopconego wosku, nim ostygła — podmuchem zbłąkanego wiatru pozbawiona płomienia. I tylko u samego spodu tężejących sopli czerń matowiała, blakła coraz bardziej, aby w miejscu największego zeszklenia wyzwolić na zewnątrz ogromny pąsowy kwiat.
— Słuchasz nas, Rudier?
— Tak — powiedział pokonując skurcz gardła. — Jesteście z Ziemi?
— Z Układu.
— Nie rozumiem. Jesteście ludźmi?
— Od czasu, gdy opuściłeś Ziemię, minęło wiele lat.
— Prawda, najpierw anabioza. — Potrząsnął głową. — Potem przez tyle lat wlokłem się z miasta do miasta w nadziei spotkania kogoś, kto pomoże mi wrócić. Powiedzcie, jaka ona dziś jest… Ziemia?
— Nie wiemy, Rudier.
Cofnął się poza bladoróżowy krąg, który osiadł w oczach, więdnąc również szybko, jak szybko niedawno wyrósł z kamienia.
— Co to znaczy? — zapytał. — Skąd wy jesteście?
— Układ to setki zamieszkanych planet, pośród których Ziemia jest jedną z wielu. My nie byliśmy tam nigdy.
— Absurd. Przecież jesteście ludźmi! Przecież się nie mylę!
— Nie. Lecz różnimy się trochę.
— Jacy jesteście?
Milczeli.
— Rozumiem, czas wszystko zmienia… — podjął na nowo, byle zagłuszyć kiełkujący w piersi niepokój. — Ja sam nie jestem tak twardy, jak kiedyś… Rozkleiłem się na tej planecie i wszystkie moje marzenia to raz jeszcze zobaczyć step I prawdziwy las, usiąść nad brzegiem rzeki… Jeśli cokolwiek zostało z tego. Tak, każdy człowiek starzeje się i szuka odpoczynku. Każdego przecież czeka zwykłe zmęczenie życiem.