Lalande 21185 - Страница 19

Изменить размер шрифта:

— Bądź ostrożny i. . . wracaj szczęśliwie!

— Dobrze, mamo! — odpowiedział z takim przekonaniem i pewnością siebie, że Anna uśmiechnęła się znowu i pomyślała: „Zupełnie jak jego ojciec. . . ”

— Nie przesadzaj z samodzielnością — dodała — i opiekuj się Ewą.

Spuścił oczy i powiedział:

— Nie musisz mi o tym przypominać. . .

60

Powiedział to tak jakoś. . . inaczej, że Anna od razu zrozumiała i od tej chwili zaczęła być spokojniejsza chłopca. . .

Na korytarzu Ted spotkał Ewę. Była ubrana w obcisły kombinezon — taki zwykły, jaki nosi się pod skafandrem planetarnym. Z przyjemnością patrzył, jak nadchodziła sprężystym, pewnym krokiem.

„Jest naprawdę bardzo ładna, nie wiem, czy nie ładniejsza od Mais!”

Mais była dotąd dla Teda absolutnym wzorem urody kobiecej — była najmłodszą i bez wątpienia najładniejszą z kobiet w załodze astrolotu. Ewy dotychczas nie zaliczał do kobiet. . .

— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — spytała Ewa, widząc jego lekko nieprzytomne spojrzenie.

— Bardzo ładnie wyglądasz! — wypalił odważnie, lecz zaraz dodał: —

Wszystko dziś wydaje mi się wspaniałe i piękne. A myślałem już, że zostanę tu i będę liczył protuberancje na słońcu!

Odwróciła twarz w stronę niklowanej płyty ściennej i przejrzawszy się w jej lustrzanej powierzchni, poprawiła włosy pod przepaską.

— Tylko dlatego ci się podobam? Dlatego, że wszystko ci się dziś podoba? —

powiedziała z rozczarowaniem.

— Nie tylko dlatego! — powiedział szybko i ujął ją pod łokieć.

Cofnęła się lekko. Ted do tej pory, chcąc, żeby poszła za nim, ciągnął ją za skafander.

— Chodź — powiedział. — Trzeba się ubrać do drogi.

W magazynie wszystko było przygotowane. Ted obejrzał ekwipunek z miną starego wygi kosmicznego, potem wciągnął skafander i pomógł Ewie pozaciągać klamry.

— Wiesz. . . — powiedział nagle, podając jej hełm — muszę ci coś powiedzieć. . .

Ewa znieruchomiała na chwilę, a potem z niebywałym zapałem zaczęła sznu-rować wysoki but.

— Cóż takiego? — spytała na pozór obojętnie, lecz głos zadrżał jej trochę.

Ted odłożył hełm, pomajstrował przez chwilę przy zapięciu swego pasa, wreszcie wykrztusił:

— Chcę się do czegoś przyznać, muszę. . . powiedzieć ci o tym, bo czuję się, jak. . . no, jak taki, co zabiera nie swoje. . .

— Złodziej? — podsunęła, patrząc na niego ze zdumieniem.

— O, właśnie: jak złodziej! — podjął Ted. — Bo widzisz, wtedy. . . w pełzaku, kiedy spałaś. . .

Zamilkł znowu, a potem, zebrawszy całą odwagę, wykrzyczał niemal:

— Ja cię wtedy pocałowałem!

Ewa pochyliła się jeszcze niżej nad swoim butem, lecz nie mogła jakoś trafić paskiem do klamry. Zapadło na chwilę głuche milczenie. Ted postąpił krok w jej 61

stronę.

— Słyszałaś? — zapytał cicho. — Słyszałaś, co powiedziałem?

Wyprostowała się i spojrzała mu przelotnie w oczy, a potem oparła czoło na jego ramieniu.

— To dobrze. . . — powiedziała szeptem.

— Co takiego? — spytał, oszołomiony bliskością jej włosów.

— Nic — powiedziała, cofając się nagle.

Chwyciła swój hełm i wybiegła z magazynu, pozostawiając Teda z miną zu-pełnie niewyraźną.

ROZDZIAŁ ÓSMY

PRAWIE ARCHIMEDESA,

OBYCZAJACH FLORYTÓW

I O TYM, CO BŁYSZCZAŁO Z DALA

Wystartowali planowo. Na propozycję Maxa, by poprowadzić „Suma” zwięk-szonym ciągiem, wszyscy przystali z ochotą. Skracało to podróż o połowę, wymagało jednak pewnych środków zabezpieczenia przed przeciążeniami. Ludzie i przedmioty miały ważyć w czasie podróży prawie trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Dlatego też zastosowano bardzo wygodną metodę, którą Max nazywał „metodą solonego śledzia”, a polegającą na zanurzeniu pasażerów w „akwariach” wy-pełnionych wodą osoloną do tego stopnia, że ciało pozostawało w równowadze, zawieszone w środku cieczy.

Tedowi zabawny wydał się fakt, że wynalazcą tej metody był poczciwy sta-ruszek Archimedes, żyjący w epoce, gdy o lotach kosmicznych nikt jeszcze nie marzył. Prawo Archimedesa okazało się bardzo użyteczne: każde ciało traci na ciężarze tyle, ile waży ciecz przez nie wyparta; jeśli, więc ciało straci cały swój ciężar, to oczywiście nawet przy największych przyspieszeniach nie waży pozornie n i c!

Lot kontrolowali na zmianę Max, Adam i Har, oczywiście nie wychodząc ze swych pojemników. Pozostali mogli teraz do woli odsypiać trudy gorączkowych przygotowań przedstartowych.

Przed wejściem na orbitę dokoła Flory wyredukowano przyspieszenie do nor-malnej wartości i wtedy Har poinformował dokładnie załogę o planach i metodzie badań.

Pierwszym zadaniem było oczywiście wykonanie możliwie dokładnych zdjęć powierzchni planety.

Ekrany jaśniały z minuty na minutę. Szare strzępy chmur rzedły w miarę zbli-

żania się do powierzchni planety, ustępując miejsca zarysom kontynentów. Fan-tastyczna barwna mapa, rozpostarta na wypukłej powierzchni kuli, w pełni usprawiedliwiała nazwę, nadaną planecie: Flora wyglądała naprawdę kwitnąco.

Na obszarze objętym teleobiektywami kamer dominowała soczysta zieleń roz-

łożona ogromnymi plamami, gdzieniegdzie przesłoniętymi jeszcze subtelną wo-63

alką niskich obłoków czy oparów. Zieleń cięły gęsto wstążki rzek i strumieni, lśniące odblaskiem rtęciowej bieli i splatające się w węzły jezior i rozlewisk.

Okrążali planetę w płaszczyźnie równika. Obiektywy penetrowały jej powierzchnię na północ i na południe, aż po daleki horyzont. Automat fotograme-tryczny rejestrował skrupulatnie szczegóły terenu, wyrzucając ze swego wnętrza coraz to nowe fragmenty kolorowej mapy.

Niezależnie jednak od tego wszystkie oczy utkwione były w ekran. Har co chwila powiększał zbliżenie. Obraz na ekranie zbliżał się gwałtownie, jakby rakieta opadała nagle o kilkaset kilometrów niżej, potem na powrót odpływał w głąb ekranu, obejmując większy obszar terenu.

— Wygląda to jak pierwotna dżungla — powiedział Har, odrywając na chwilę zmęczone wypatrywaniem oczy od ekranu. — Żadnych śladów osiedli ani jakiejkolwiek gospodarki.

— Dużo wilgoci, bogata szata roślinna, zawartość tlenu około dwudziestu procent — meldował Adam, pochylony nad pulpitem telemetrycznym. — Idealne warunki dla rozwoju złożonych form życia opartego na białku!

— Nie sądzę, aby stąd wywodzili się twórcy Starej Bazy — stwierdził z przekonaniem Max z głębi fotela pilota. — Przy tak wysokim poziomie technicznym musieliby w znacznym stopniu przekształcić swą planetę. A tu — ani śladu szlaków komunikacyjnych, miast i ośrodków życia.

— Nie zgadzam się! — zaprotestował Ted, nie chcąc tak od razu pogodzić się z faktami. — To, że przyroda planety przedstawia nam się w naturalnym stanie, świadczyć może, iż mieszkańcy planety umyślnie nie zakłócają tego stanu! Przecież w historii cywilizacji ziemskiej znane są fakty bezmyślnego niszczenia naturalnego środowiska biologicznego, co mściło się później na gospodarce i zdrowiu ludności. Zatruwano rzeki chemikaliami, wycinano lasy, powodując zmianę klimatu na znacznych obszarach lądu. . . Podobnie z miastami i ośrodkami przemysłowymi; w pierwszej fazie uprzemysłowienia powstały miasta-kolosy, w których nie było czym oddychać. . .

— Widzę, że przydała ci się lektura zadana przez Hara — mruknął Max, udając powagę. — Oczywiście, daleko posunięta deglomeracja może spowodować tak równomierne uprzemysłowienie, że na każde sto kilometrów kwadratowych planety przypadać będzie pojedynczy chałupnik, w niczym nie zakłócający swoją działalnością naturalnego środowiska biologicznego. . . Na tej planecie widać osiągnięto już ten idealny stan.

— Może oni zamieszkują w podziemnych miastach? — nie dawał za wygraną Ted.

— A dlaczegóż by mieli pozbawiać się pięknych widoków i świeżego powietrza? — zaprotestowała tym razem Ewa. — Nie, Ted. Jeśli w siedemnastym okrążeniu planety na niskiej orbicie nie jesteśmy w stanie dostrzec choćby śladów działalności rozumnych istot, to nie ma ich tu, i już.

Оригинальный текст книги читать онлайн бесплатно в онлайн-библиотеке Knigger.com