Cylinder van Troffa - Страница 35

Изменить размер шрифта:

Ruszyłem w stronę leżącego przedmiotu. Już po kilkunastu krokach rozpoznałem to, co leżało na czarnej płaszczyźnie.

Nagi zupełnie człowiek, o bardzo jasnej skórze i wątłych kończynach, spoczywał bezwładnie, twarzą w dół, z rękami wzdłuż ciała. Gdy podszedłem, zauważyłem, że jego dłonie i łokcie są otarte do krwi i pokryte skrzepami. Był nieprzytomny, lecz żył. Odwróciłem go na wznak. Kolana miał także starte i pokrwawione.

Wydobyłem z mojej torby zestaw pierwszej pomocy i zrobiłem zastrzyk pobudzający. Po kilkunastu minutach poruszył się, lecz nie odzyskał przytomności. Zaniosłem go do pojazdu.

Przyjrzałem mu się dokładnie. Miał wszelkie cechy lunantropa: zwiotczałe mięśnie, bladą cerę. Wyglądał na skrajnie wyczerpanego wędrówką przez czarną pustynię. Jak daleko mógł zajść, pełznąc na kolanach i łokciach – bo na taki sposób poruszania wskazywały obrażenia jego ciała?

Rozejrzałem się wokoło przez lornetkę. W oddali, w kierunku, z którego, jak należało sądzić, przybył ten człowiek, zobaczyłem słaby odblask światła wśród czerni. Odległość była jednak zbyt duża, by tam dotrzeć pieszo w upale południa, a mój pojazd nie mógł poruszać się poza wyznaczonym szlakiem.

Jeśli był to rzeczywiście zesłaniec z Księżyca, to w pobliżu mógł jeszcze znajdować się ładownik, który go tu wysadził. Nim jednak udałoby mi się do niego dotrzeć, zapewne wystartowałby z powrotem na orbitę, gdzie oczekiwał go macierzysty wahadłowiec. Ponownie zabrałem się do cucenia nieprzytomnego, wykorzystując wszystko, co miałem w podręcznej apteczce. Po piętnastu minutach otworzył oczy i zaczął wracać do przytomności. Bałem się przedawkować medykamenty, czekałem więc, dopóki sam nie spróbował unieść głowy z powierzchni fotela, na którym go położyłem. Jego wargi zadrgały, próbował coś powiedzieć, lecz udało mu się to dopiero po kilku próbach.

– Ty… ty… jesteś… – wychrypiał patrząc na rnój emblemat. – Jesteś z Kosmosu?

– Jestem człowiekiem.

– Tak, wiem, ale…

– Nie bój się. Skąd się tu znalazłeś?

– Z Luny…

– Wysłali cię? Tak bez odzieży?

– Przecież oni tak… wszystkich. A tutaj… tak trudno… się poruszać. Sił brakuje… Jestem głodny.

Zawróciłem na pierwszym rozjeździe i pomknąłem w stronę miasta. Po drodze usiłowałem wydobyć jakieś bliższe informacje od lunantropa, lecz mówienie sprawiało mu trudność. Ze względu na niego zrezygnowałem z zamiaru dotarcia do mojej rakiety, oczekującej gdzieś po drugiej stronie autostrady,, o godzinę drogi od niej. Nie potrafiłem pozostawić własnemu losowi tego półżywego biedaka, dla którego następnych kilka godzin mogło decydować o życiu. Gdybym go nie znalazł w takim stanie wśród pustyni płytek Grilla, będących – jak na urągowisko – podstawą życia tej planety, zapewne siedziałbym już za sterami mojej rakiety i wyznaczał trajektorię lotu w kierunku Księżyca. Jak potoczyłyby się wówczas dalsze moje losy?

To był taki właśnie punkt w czasie, od którego zaczynać się muszą rozgałęzienia rzeczywistości, o jakich mówi teoria czasów równoległych… Takimi punktami mogły być też wszystkie inne chwile mniej lub bardziej ważkich decyzji, przypadków, zdarzeń, z których składał się mój lor czasoprzestrzenny. Gdybym mógł powrócić do któregokolwiek z takich punktów rozgałęzienia, wybrać inny wariant…

Gdyby dano mi możność wyboru – do którego z nich powróciłbym teraz, mając za sobą, widoczny w zwężającej się perspektywie, cały przebyty szlak?

Znów na chwilę powrócił obraz Yetty, wyraźny, choć nie odświeżony w pamięci wizerunkiem, na który nie patrzyłem od chwili, gdy dowiedziałem się, że w mieście istnieje wiele żywych portretów Yetty.

Powrócić tam, do własnej epoki, do czasu przypisanego mi chwilą urodzenia… Jak powrócić, jeśli mogę jedynie poruszać się naprzód, nieograniczenie daleko, lecz tylko naprzód? A może… Może w tej właśnie nieograniczoności tkwi możliwość, jedyna wyobrażalna?

Gdy znaleźliśmy się w mieście, lunantrop zemdlał ponownie przy próbie postawienia go na nogi, więc przerzuciłem go sobie przez barki i zaniosłem do Bunkra. Byt dość lekki, więc po drodze przystawałem tylko ze dwa razy. Mieszkańcy miasta napotkani na ulicy przyglądali się nam z uwagą. Słyszałem prowadzone między nimi spory na temat tożsamości niesionego przeze mnie osobnika. Przeważał pogląd, że to lunak, jednak byli i tacy, co brali go za zgreda lub docenta. Nagość – nawet tu i teraz – zacierała różnice klasyfikacyjne.

Przekazałem lunantropa Cyrylowi, który podjął się doprowadzić go do przytomności i wzmocnić na tyle, by można było z nim porozmawiać. Udało mu się to dopiero na drugi dzień.

– Jego organizm jest niedostosowany do ziemskich warunków – powiedział rozkładając ręce. – Kości ma łamliwe i cienkie, mięśnie do niczego, a przy tym przystosowany do bardzo oszczędnej gospodarki energetycznej i niskiej zawartości tlenu w powietrzu błyskawicznie traci siły, spala natychmiast wszystko, co jest w stanie przyswoić. Jeśli oni wszyscy są w takim stanie, to…

Machnął ręką z rezygnacją, co zrozumiałem jako wyrok dla lunantropów. Jeśli nawet mieliby kiedykolwiek powrócić na Ziemię, musieliby przedtem być poddani długotrwałej adaptacji w przejściowych warunkach. Nie mówiąc już o innych elementach składających się na ich przystosowanie do życia na Ziemi, na otwartej przestrzeni, w otwartym układzie społecznym…

Nie obchodzili mnie zresztą w tej chwili lunantropi. Nim znalazłem tego nieszczęśnika, byłem zdecydowany powrócić do Luny I i choćby kosztem życia wszystkich mieszkańców Osiedla wydobyć moich towarzyszy… Ile było w tym postanowieniu autentycznej solidarności z nimi, a ile potrzeby uspokojenia własnego sumienia, zadośćuczynienia za opieszałość, zdradę nieomal, wobec nich zamierzoną?… Dziś trudno mi to rozstrzygnąć.

Jak napisałem, spotkanie zesłańca z Księżyca było tym szczególnym punktem w czasie, tą zwrotnicą biegu rzeczy, decydującą o wszystkim.

Na drugi dzień lunantrop był zdolny do krótkiej rozmowy. Poczuł się na tyle bezpieczny, że nawet sam nieco się rozglądał. Dowiedziałem się od niego, że w chwili jego startu z Księżyca sytuacja w Osiedlu Luna II, z którego pochodził, przedstawiała się dość ponuro. Grupa anarchistów opanowała centralny węzeł energetyczny i groziła odcięciem dopływu prądu do układów powietrznych i regeneracji wody. Bunt udało się zlikwidować, winnych zabito w czasie akcji, a dla odstraszenia pozostałych mieszkańców wybrano na chybił trafił trzech podejrzanych o sympatyzowanie z ruchem anarchistycznym i wysłano ich na Ziemię. Jednym z nich był właśnie ten, którego znalazłem. Biedak na własnej skórze mógł się przekonać, że na Ziemi nie ma warunków do życia. Niewiele brakowało, a umarłby w tym przekonaniu.

– W innych Osiedlach też były rozruchy – powiedział, gdy zapytałem o przyczynę zajść. – A wszystko zaczęło się od tego, że w jednym z Osiedli anarchiści spowodowali wybuch tlenowni… Eksplozja wyrwała zamknięcie jednego z szybów. Nastąpiła gwałtowna dekompresja. Technicy, którzy byli w tym czasie na zewnątrz, zawiadomili inne Osiedla. Wysłano ekipy ratunkowe. Wydano skafandry i sprzęt wielu mieszkańcom, którzy nigdy nie byli na zewnątrz. Ale nie udało się nikogo uratować.

Zginęli wszyscy z tego Osiedla. A ci, którzy uczestniczyli w akcji ratunkowej, przekazali wiadomość o tym swoim współmieszkańcom. Nie dało się opanować ogólnej fali oburzenia, wrogości w stosunku do władz Osiedli, które obwiniano za doprowadzenie do takiej sytuacji. Odtąd nie ma spokoju…

– Które… to było Osiedle? To, gdzie był ten wybuch? – spytałem ze ściśniętym gardłem.

– Luna I – powiedział.

Wybiegłem z Bunkra bez celu i bez jednej myśli pod czaszką, z poczuciem winy, obrzydzenia i nienawiści do samego siebie i wszystkiego wokoło.

Teraz nic już nie wiązało mnie z tym miastem, z tym czasem, z przeszłością. Utraciłem wszystko: przyjaciół, których przez własną opieszałość nie zdołałem uratować; dziewczynę, której już tu nie ma – przynajmniej takiej, jaką chciałem znaleźć.

Miasto stało się dla mnie obce, jak obce były wszystkie poznane przeze mnie planety – bo człowiek jak roślina nie może istnieć po odcięciu od korzeni łączących go z glebą, na której wyrósł…

Pozostała przede mną tylko niewyobrażalnie odległa przyszłość, a raczej szansa przyszłości.

Zagłębiłem się w cylindrze, podtrzymując jego pokrywę uniesioną w górę ręką. Następny krok, jeszcze jeden szczebel w dół…

Klapa na ułamek sekundy przywarła do krawędzi otworu, lecz odskoczyła natychmiast, szarpnięta od zewnątrz, odrywając się od wspierającej ją dłoni.

Snop światła padł na mnie z góry. Wbiegłem po drabince kilka szczebli wyżej. Smuga z reflektorem ześliznęła się z mojej twarzy, pozwalając oślepionym oczom rozpoznać w odbitym od ścian świetle zarys drobnej postaci. Stałem bojąc się odezwać słowem, które cisnęło się na wargi.

– Jesteś! Dlaczego odszedłeś? Szukam cię tak długo…

To była Sandra. Moja Sandra…

Odnalazła mnie w mojej ostatniej kryjówce. Widocznie zapamiętała drogę tutaj. Wyrwała mnie ze studni czasu, w której chciałem się pogrążyć, zostawiając wszystko za sobą, opuszczając tę teraźniejszość. Zatrzymała mnie w ucieczce. Cóż z tego, że jedna z wielu identycznych, ale przecież w jakiś sposób niepowtarzalna, jak niepowtarzalne są ulotne słowa i gesty, migawkowo utrwalone w pamięci na tle rozmytej smugi pędzących zdarzeń.

Poszedłem za nią, niosąc jednak na dnie świadomości przeczucie, że wrócę tu jeszcze, że coś się zdarzy, że coś powróci i że nie wszystko stracone…

Оригинальный текст книги читать онлайн бесплатно в онлайн-библиотеке Knigger.com