Cylinder van Troffa - Страница 32
Na przedostatnim poziomie miasta przebiegały główne arterie komunikacyjne, po których poruszały się obecnie tylko samoczynne wozy techniczne i dostawcze. Tu – w odróżnieniu od poziomu powierzchniowego – spotykałem znacznie mniej wałęsających się chłopców. Przeważali mężczyźni w sile wieku, ubrani mniej pstrokato i zachowujący się nieco ciszej. Jednak i oni też wystawali na ulicach, ospale włóczyli się wzdłuż witryn, czasem znikali we wnętrzach domów.
Odkąd zamieszkałem z Sandrą, zamieniłem mój kombinezon na ubranie podobne do tych, które nosili mieszkańcy miasta. Mimo to zwracałem na siebie uwagę. Mijając grupki mężczyzn, dostrzegałem wśród nich lekkie poruszenie, pomruki cichych narad czy wymianę uwag. Ich spojrzenia odprowadzały mnie, dopóki nie zniknąłem im z oczu. Początkowo myślałem, że być może moje ubranie, wzięte z magazynu, wygląda zbyt świeżo. Nie goliłem się od dłuższego czasu, by podobnie jak wielu widywanych mężczyzn dochować się brody, która zamaskowałaby nieco moją twarz, o cerze znacznie ciemniejszej niż u większości tutejszych mieszkańców, z rzadka widać opuszczających ten sztucznie oświetlony poziom miasta. Starałem się nieco przybrudzić i wygnieść moje ubranie, ale i to nie pomogło. Byłem wciąż zauważany i śledzony nieufnie, chwilami nawet z pewnymi objawami wrogości, wyrażającymi się w słownych zaczepkach, wypowiadanych w niezbyt eleganckim slangu miasta. Dopiero Sandra, gdy ją o to spytałem, wyjaśniła mi, o co chodzi.
– Usiądź i popatrz! – powiedziała, stając za moimi plecami i podtykając przed oczy lusterko w stylowej, drewnopodobnej oprawie – jeden z jej teatralnych rekwizytów. Prawy policzek przytuliła do mojej twarzy, dłonią odgarnęła pasmo włosów z mojej skroni. Spojrzałem na nasze twarze w lustrzanej tafli i zrozumiałem.
Od chwili powrotu, używając automatu do golenia i strzyżenia włosów, nie miałem potrzeby przeglądania się w lustrze. Nie miałem go nawet w swoim podręcznym bagażu, zabranym z "Heliosa". Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jak dawno nie przyglądałem się własnej twarzy. Pamiętałem ją wciąż taką, jaką była w czasach, gdy oboje z Yettą przystawaliśmy przed dużym lustrem w hallu konserwatorium, skąd zabierałem ją czasem po jej muzycznych zajęciach. Patrzyliśmy wtedy nawzajem na nasze twarze, ciesząc się nimi, tak pasującymi do siebie, młodymi, o gładkiej skórze… Potem wielokrotnie patrząc na fotografię Yetty w wyobraźni widziałem siebie obok niej, wciąż tak samo młodego jak jej wizerunek. Bieg czasu, który nie miał wpływu na nią – na fotografii i, jak wierzyłem, w rzeczywistości także – mnie wszakże nie omijał, o czym zupełnie zapomniałem w moich kalkulacjach.
Teraz patrząc na tę samą, nie zmienioną ani na jotę twarz dziewczyny, wciskającą się obok mojej w ciasny owal lusterka, odczułem dziwny, przykry skurcz serca. Więc to jestem ja, ten człowiek z bielejącymi włosami na skroniach, z rysującą się wokół oczu siateczką gęstych zmarszczek, z przyciężkimi powiekami i przygaszonym spojrzeniem… Takiego siebie przywiozłem z podróży, w którą wyrwałem się, jakby miała być jedyną szansą osiągnięcia szczytu zadowolenia. Takiego siebie miałem do zaoferowania dziewczynie, która pozostawiła wszystko – najbliższych, swój dom, swoje czasy, pamięć o nich nawet – by spotkać się tu ze mną, oczekiwać mnie w każdym czasie, gdy powrócę.
Poczułem gwałtowny przypływ wdzięczności dla tej małej, ciemnowłosej dziewczyny o dziecinnych biodrach i nie bardzo już dziecinnych piersiach. Nie myślałem o tym, czy jest Yettą, czy tylko Sandrą, nie wiadomo jakim sposobem posiadającą wszystkie fizyczne cechy tamtej. Odwróciłem się w jej stronę i objąłem mocno. Lusterko wypadło z jej ręki i uderzyło o podłogę, rozpryskując się na kilka kawałków. Było z prawdziwego starego szkła…
– Musisz uważać – powiedziała, leżąc na podłodze obok mnie. Uniosła się na łokciu i palcami powiodła po moich skroniach. – Zaczyna się z ciebie robić zgred. Oni tu nie chcą zgredów. Ale ja chcę ciebie takiego. Musisz wyglądać jak prawdziwy kosmak, z gwiazdą i z tym… – wskazała dłonią na porażacz leżący obok mnie. – Muszą to widzieć, bo mogliby cię obić. Zgredy wiedzą, że trzeba się na czas wynieść z centrum. Zawsze tak było.
– Nie zawsze – powiedziałem, przyciągając ją do siebie – ale to nie ma znaczenia. Bądź ze mną, dopóki potrafisz.
– Będę zawsze – powiedziała. – Bo ty jesteś inny, nie taki jak ludzie. Ty jesteś prawdziwy kosmak, nie zmanipulowany i będę miała od ciebie córkę. Będę miała, prawda? – w jej głosie brzmiała prośba i nadzieja.
– Co to znaczy "zmanipulowany"? – spytałem, patrząc ze zdziwieniem w jej zielonkawe, wilgotne oczy.
– Wszyscy mężczyźni są zmanipulowani, mają preferowany igrek w chromosomach płci i dlatego rodzą się sami chłopcy.
– Skąd znasz się na tym?
– Wiem ze szkoły.
– Z jakiej szkoły?
– Jest tylko jedna. U Tessa.
– To docent?
– Nie. Bardzo stary zgred. On daje prawdę. Każdemu, kto chce.
– Tutaj, w mieście?
– Tak. Nikt go nie tknie. To zofofil.
– Chyba filozof? – zaśmiałem się.
– Nie, zofofil. Filozofów było dużo i każdy mówił co innego. A Tess jest jeden i mówi prawdę. Jedną dla wszystkich.
– Zaprowadzisz mnie do niego?
– Tak… Ale… Będę miała córkę, prawda? Syna też… I on nie będzie zmanipulowany. Ale najpierw córkę.
– Bardzo chcesz?
– Każda przecież by chciała.
– Dlaczego?
– No… bo to… tak trudno. Rzadko się zdarza. Dziewczynkom jest dobrze w mieście. Chłopcom gorzej, dużo gorzej…
– Ale… przecież i tak później… i mężczyźni, i kobiety muszą opuścić miasto?
– No to co? Takie jest życie. Jeszcze później wszyscy umierają. Czy dlatego mają od razu nie chcieć żyć?
Zamilkłem, nie znajdując odpowiedzi. Bo czy istniało kiedykolwiek logiczne uzasadnienie dla pragnienia życia i jego tworzenia, w najbardziej nawet beznadziejnych warunkach… Świadomość braku perspektyw istnienia nie wyklucza woli życia jednostek.
– Czego jeszcze dowiedziałaś się od Tessa? – spytałem po chwili.
– Prawdy o wszystkim. O tym, że nim miną trzy pokolenia, nie będzie tu prawie wcale ludzi ani nawet docentów. A potem przylecą kosmacy. Kto doczeka ich przybycia, będzie szczęśliwy.
– Skąd przylecą? Z Księżyca?
– Nie. Na Księżycu są lunacy. Oni są źli. Kosmacy są daleko, w niebie.
Następnego dnia poprosiłem Sandrę, by zaprowadziła mnie do Tessa. Ubrałem się znowu w mój kombinezon z gwiazdą na piersiach i wyruszyliśmy w kierunku dolnych poziomów. Klucząc korytarzami ulic, dotarliśmy do okazałego budynku, przed którym stała gromada 'mężczyzn. Sandrą podeszła sama i wymieniła z nimi kilka zdań. Jeden skinął na mnie i poprowadził w głąb budynku. Tam przekazał mnie następnemu, uzbrojonemu w nie znany mi rodzaj ręcznej broni. Strażnik kazał mi iść przodem, a gdy poprzez kilka korytarzy i pustych pomieszczeń dotarliśmy do dużych podwójnych drzwi, wysunął się naprzód.
– Daj! – powiedział wskazując na mój porażacz. – Potem ci oddam.
Zawahałem się, lecz podałem mu broń. Zatknął ją za pas i uchylił drzwi. Powiedział kilka słów do kogoś po drugiej stronie. Czekaliśmy chwilę przed drzwiami, a potem strażnik przepuścił mnie, pozostając na zewnątrz. Śniady chłopak o twarzy Mulata przyjrzał mi się z zaciekawieniem.
– Mistrz czeka na ciebie, kosmaku! – powiedział z szacunkiem i ruszył przodem przez salę zastawioną regałami pełnymi starych książek.
Za następnymi drzwiami był mały pokoik. W głębi, w kręgu światła rzucanego przez stojącą stylową lampę, zobaczyłem Tessa. Był starcem, drobnym i zasuszonym, o żółtawej twarzy, otoczonej rzadkimi, siwymi włosami. Półleżąc na poduszkach rozłożonych na grubym dywanie, patrzył w moją stronę, lekko kiwając głową. Wokół niego leżało kilka książek.
– Witaj, kosmaku! Wiedziałem, że wkrótce przyjdziesz do mnie – powiedział głosem nadspodziewanie dźwięcznym, jak na jego wiek i wygląd. – Możesz odejść, Pim! – zwrócił się do Mulata. – I niech nam nikt nie przeszkadza.
Chłopak skłonił się nisko i wyszedł zamykając drzwi.
– Nie dziw się tym ceremoniałom – powiedział starzec, podsuwając w moim kierunku jedną z poduszek. – Siadaj. Stworzyłem im wiarę i musiałem dać jej odpowiednią oprawę. Ale z tobą mogę rozmawiać zwyczajnie.
– Czy… jesteś jednym z "docentów"? – spytałem siadając. Skrzywił się z niesmakiem.
– To są kombinatorzy, spryciarze. Nie lubię ich i nie radzę im ufać. Niczego nie robią bezinteresownie. Ja jestem normalnym człowiekiem. Urodziłem się prawie dziewięćdziesiąt lat temu.
– Pochodzisz więc… z tych, którzy…
– Tak. Z tych, których lunacy nazywają degeneratami. Ale prawda jest nieco inna od tego, co słyszałeś na Księżycu. Także to, co wiesz od docentów, jest niezupełnie prawdziwe.
– Podobno głosisz prawdę. Chciałbym ją usłyszeć…
– Prawda, którą mam dla tych biedaków, jest bardzo uproszczona. Chciałem dać im coś, co wypełniłoby pustkę w ich głowach. Ale tobie mogę powiedzieć więcej. Widziałeś moje książki. To one pozwoliły mi wszystko zrozumieć. Miałem na to wystarczająco dużo czasu…
– Nie wygnano cię z miasta?
– Jak widzisz, pilnują mnie nawet, aby nie stała mi się krzywda. Docentów i mnie broni to, że jesteśmy potrzebni tym ludziom. Oni zaspokajają ich niższe potrzeby. Ja próbuję zaspokoić wyższe… Bo i takie też posiadają. Musisz wiedzieć, że to są wciąż ludzie. Są bardziej ludzcy od lunaków… Nie myśl, że to banda degeneratów. To prawda, że genetycznie są silnie zdeformowani, ale nie oznacza to, że wszyscy przejawiają jakieś wynaturzone cechy. Oni są po prostu bezradni, nie nauczeni niczego, zdani na łaskę miasta z jego automatami. Żyją tutaj tak samo jak szczury, których wszędzie pełno. Tylko że szczurów jest coraz więcej, a ludzi coraz mniej… – starzec przetarł palcami powieki i nie otwierając oczu, z twarzą uniesioną ku górze, ciągnął równym, spokojnym głosem: – Metoda, którą próbowano zastosować dla pohamowania eksplozji "bomby populacyjnej", jak kiedyś nazwano zjawisko lawinowego wzrostu ludności Ziemi, przyniosła nieprzewidziane skutki uboczne. Trudno teraz kogokolwiek obwiniać za to, że zastosowano środki niedostatecznie sprawdzone. Po prostu nie było czasu. Każde dziesięciolecie zwłoki oznaczało pogłębienie problemu…