Cylinder van Troffa - Страница 31
W pierwszej chwili miałem zamiar wyprowadzić pojazd na ulicę, lecz od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Miasto działało konsekwentnie. Zgodnie z programem mój pojazd zostałby pewnie natychmiast odstawiony na właściwe miejsce przez automaty porządkowe…
Rozejrzałem się po garażu. Naliczyłem sześć robotów, stojących bezczynnie w różnych miejscach rozległego pomieszczenia. Co robić? Jak je wyłączyć? Nie mam pojęcia, czy to w ogóle możliwe. I nagle, w jednej chwili znalazłem rozwiązanie. Wyskoczyłem z pojazdu i szybkim ruchem porwałem wiszący na ścianie plazmowy aparat do cięcia metalu. Kabel zasilania był na szczęście dostatecznie długi. Włączyłem aparat i w ciągu kilkunastu sekund odciąłem głowy dwóm robotom, które znów rozpoczęły wędrówkę w stronę mojego pojazdu. Zatrzymały się z opuszczonymi bezwładnie manipulatorami. Potem zrobiłem to samo z czterema pozostałymi automatami i zgasiwszy palnik szybko wyszedłem z garażu. Drzwi zamknęły się za mną samoczynnie.
Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że po tym, co zrobiłem, stałem się naprawdę obywatelem tego miasta… Tu po prostu nie można było inaczej, jeśli chciało się w czymkolwiek przeciwstawić zamysłom twórców miasta, cieleśnie nieobecnym, lecz wciąż narzucającym swą wole zapisaną w mózgu molocha…
Jak należało nazwać postawę mieszkańców tego miasta? Czy byli anarchistami? Anarchia wbrew pozorom nie potrafi istnieć bez władzy i porządku, któremu się przeciwstawia. Pozbawiona obiektu działań anarchia umiera albo szuka sobie nowego przeciwnika. Społeczeństwo nie może być zbiorem anarchistów, bo wcześniej czy później uformuje się z tego jakiś porządek, jakiś mniej lub bardziej wynaturzony układ stosunków.
W tym mieście nie było władzy, a raczej była, lecz nieuchwytna, nieosobowa. Mark i jego towarzysze nie dawali odczuć mieszkańcom miasta, do jakiego stopnia mogą nimi kierować. System sterowania miastem, przejawiający się w działaniu jego elementów, był jeszcze bardziej niewidoczny dla oczu mieszkańców. W tej sytuacji jedynymi realnymi przeciwnikami, których można by obwiniać i karać za bezsens egzystencji – byli inni ludzie, równie uwikłani w ten sam bezsens, lecz słabi, a wiec znakomicie nadający się na przeciwników.
Wydawało mi się teraz, że lepiej zrozumiałem istotę konfliktu pomiędzy poszczególnymi grupami społeczeństwa miasta. Ale być może zbyt mało wiedziałem o nich, by zgłębić do końca ten problem.
Któregoś dnia, wędrując poprzez dolne poziomy z. Sandrą przytuloną do mojego ramienia, stanęliśmy niespodziewanie przed gmachem Teatru Muzycznego, gdzie spotkałem ją po raz pierwszy. Gdy wchodziliśmy do wnętrza, zapytałem, kto nauczył ją grać na harfie. Spojrzała na mnie lekko zdziwiona, jakby nie rozumiejąc. Dopiero gdy za kulisami sceny wskazałem na instrument i ponowiłem pytanie, uśmiechnęła się.
– To było dawno. Pamiętam, że kiedyś… Pewna kobieta uczyła mnie tego, a potem przychodziłam tu sama, próbowałam…
– Kim była ta kobieta?
– Nie wiem. Spotkałam ją kiedyś. Tu, w mieście… Potem jeszcze kilka razy.
– Kiedy to było?
– Chyba bardzo dawno… Tak dawno, że nie pamiętam… Może byłam wtedy zupełnie mała?
– A później nie widziałaś się z nią?
– Ja naprawdę nie wiem, kiedy ostatni raz ją spotkałam. Pokazała mi, jak się gra, prowadziła moje dłonie. To było bardzo piękne. Przychodziłam tu później sama, kiedy… kiedy nie mogłam już wytrzymać tam, na górze.
Usiadła przy instrumencie. Jej palce przebiegały po strunach z taką wprawą, że trudno było uwierzyć, iż biegłość ta jest wynikiem zaledwie kilku lekcji i własnych ćwiczeń. Czyżby więc owa kobieta, która uczyła małą dziewczynkę gry na harfie, była jakąś przebitką utraconej pamięci, obrazem pierwszych lekcji muzyki z wczesnego dzieciństwa? Chciałem w to uwierzyć, chciałem uczepić się czegoś, pociągnąć za jakąś nitkę jej pamięci, by wywlec z powłoki, którą stanowiła Sandrą, skrytą w niej osobowość Yetty… Nie udało się jednak zrobić ani jezdnego kroku naprzód. Te nikłe okruchy dawnej pamięci rozsypały się, nie dając się złożyć w trwały motyw.
Wychodząc z teatru, skierowałem się bezwiednie w stronę zejścia na drugi poziom, skąd można było dotrzeć do włazu nad dachem Instytutu. Nie zdając sobie z tego sprawy, dotarłem tam w zamyśleniu, którego Sandrą nie przerwała ani jednym słowem. Zatrzymałem się nad otwartą studzienką. Sandrą spojrzała na mnie i sądząc, że chcę przepuścić ją przodem, zaczęła zstępować w głąb po szczeblach rdzawej drabinki. Po chwili zniknęła mi z oczu, więc pospieszyłem za nią. Gdy zszedłem, stała na środku hallu górnego piętra gmachu, u szczytu schodów wiodących w dół. Patrzyła pytająco. Skinąłem głową. Zaczęła zwinnie zbiegać po kolejnych ciągach schodów, a ja z trudem nadążając schodziłem za nią. W piwnicy na dole spojrzała z wahaniem w obie strony korytarza, świecąc ręczną lampką. Pod ścianą tuż obok niej przemknęło kilka szczurów. Popatrzyła za nimi bez lęku czy odrazy, raczej z zaciekawieniem. Ruszyła w stronę, gdzie pobiegły, i idąc ich śladem dotarła do zejścia wiodącego na niższy poziom piwnic.
– Byłaś tu kiedyś? – spytałem idąc za nią. Nie odpowiedziała śledząc kolejnego przebiegającego szczura.
– Popatrz! – powiedziała. – Tędy przechodzą.
W głębi ciemnej wnęki bocznej ściany korytarza widniał otwór, obwiedziony nieregularnym kołem utłuczonej kamionki. To musiał być wlot starego kanału, połączony gdzieś niżej, pod ziemią, z głównym kolektorem miejskim. Kiedyś widocznie odprowadzano tędy ścieki z Instytutu. Wlot kanału zaczynał się w połowie wysokości ściany, a więc około czterech metrów pod powierzchnią gruntu. Zaświeciłem do wnętrza. Kamionkowa rura o średnicy kilkudziesięciu centymetrów krótkim, prostym odcinkiem opadała nieco w dół, a potem ostrym łukiem skręcała w prawo.
– Zaczekaj chwilę! – powiedziałem do Sandry, stojącej za mną, i wślizgnąłem się do wnętrza rury. Wyjrzałem zza zakrętu kanału. Dalej rura wnikała do pionowej studni. Na jej bocznej powierzchni widać było stalowe klamry stanowiące stopnie. Popełzłem w tamtą stronę z latarką w jednej i porażaczem w drugiej ręce, czołgając się na łokciach i kolanach.
Studzienka była dość szeroka. Zszedłem po klamrach kilkanaście metrów niżej. Tu w ścianie studni zaczynał się inny poziomy kanał, biegnący, jak mi się wydało, z powrotem pod fundamenty Instytutu.
Zagłębiłem się w ten odcinek rury. Była znacznie szersza niż ta, którą dostałem się do studni. Mogłem iść nią na ugiętych nogach i pochylony, świecąc przed siebie reflektorem. Między moimi stopami przebiegł szczur i wyprzedzając mnie pobiegł dalej. Poświeciłem za nim. Smuga światła padła na jakaś rudawą nieruchomą masę, leżącą na dolnej powierzchni rury, o kilka kroków przede mną. Podszedłem bliżej, oświetlając rudy kłąb. To byty szczury. Sterta martwych, nieruchomych szczurzych ciał… Nie! Nieruchomych, lecz…
Jeden z nich zawisł w powietrzu nad innymi, jakby skamieniał w skoku i trwał w tym zawieszeniu, nie poruszając łapkami ani wyprężonym ogonem. Inne, skłębione niżej, miały otwarte, błyszczące oczy, niektóre ogony sterczały ku górze, u niektórych pyszczki były otwarte, ukazujące rzędy ostrych zębów. Trwały w przypadkowych pozach, jakby sfotografowane w migawkowym zdjęciu…
Stałem przez chwilę ogłupiały, nim spojrzałem na górną powierzchnię rury nad szczurami. W górę biegł kiedyś szyb, studzienka podobna do tej, którą przed chwilą schodziłem. Teraz zatkana była dnem metalowego walca. O trzy kroki przede mną, w nieczynnym widać od dawna odcinku pionowego przewodu kanalizacyjnego tkwił cylinder van Troffa. Widziałem właśnie jego dolną część, zawierającą prawdopodobnie instalację, nazwaną przez "Mefiego" "soczewkami grawitacyjnymi".
A więc nie tylko we wnętrzu cylindra, lecz także tutaj, pod jego dnem, musiało występować pole. Być może słabsze, rozproszone, jakieś jego peryferia, lecz wywołujące efekt zwolnienia upływu czasu.
Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem pierwszy drobny przedmiot, który wpadł mi w rękę – mikroogniwo elektryczne do latarki. Rzuciłem je przed siebie. Poleciało po płaskiej paraboli, lecz nagle, jakby przekroczywszy niewidzialną granicę, zawisło tuż koła ogona szybującego szczura.
W odcinku starej rury kanalizacyjnej powstała najdziwniejsza pułapka na szczury, jaką kiedykolwiek skonstruował człowiek. Każde przebiegające tędy zwierzę musiało przebywać ten odcinek milion razy dłużej, niż gdyby nie było pola. Oczywiście dla szczurów było to niezauważalne. W ich subiektywnym odczuciu czasu przebycie tej przestrzeni trwało dokładnie tyle, co w normalnych warunkach.
Wycofałem się z kanału i dotarłem z powrotem do piwnic gmachu.
Sandra niepokoiła się o mnie. Gdy wynurzyłem się z kanału, przylgnęła do mojego ramienia.
– Nie zostawiaj mnie samej – powiedziała cicho. – Ja już nie umiem być bez ciebie.
Pocałowałem ją i poprowadziłem dalej. Patrzyła uważnie, jak po drodze otwierałem ruchomą ścianę, a potem z ciekawością zajrzała do otworu cylindra, gdy podniosłem klapę włazu. Zszedłem w dół i podniosłem z dna komory wciąż jednakowo świeże kwiaty.
– To dla ciebie – powiedziałem podając jej bukiet. – Uważaj na kolce.
Wyciągnęła dłonie, a potem zanurzyła twarz w kwiatach, chłonąc ich nieznany, intrygujący zapach. Spojrzała na mnie nie wiedząc, co ma zrobić z wiązanką.
– Zabierzemy je stąd. Kwiaty nie powinny żyć dłużej niż ludzie – powiedziałem.
– Co jest… tam? – wskazała w dół.
– Tam? – uśmiechnąłem się. – To moja ostatnia kryjówka. Ale teraz niepotrzebna, dopóki jesteś ze mną.
– Nie mów "dopóki"! – krzyknęła i uderzyła mnie pięścią w ramię.
Zatrzasnąłem właz. W tym samym momencie pomyślałem, że z chwilą gdy go otwierałem wyłączając pole, uwolniłem szczury z pułapki. Teraz zaczęły działać na nowo.
– A jeśli… – pomyślałem – jeśli one nie przypadkiem tylko przebiegały przez kanał? Jeśli dążyły tam celowo, świadomie zanurzając się w obszar deceleracji? Bzdura! Świadomość u szczurów?!
Mogłem to sprawdzić. Jeśli były tam nadal, to znaczy, że pułapka nie schwyciła ich w biegu, lecz trwały w niej dobrowolnie. Ale doprawdy zupełnie nie miałem ochoty ponownie włazić do kanału.