Cylinder van Troffa - Страница 24
– Masz nawet śmietanę? – byłem szczerze zdziwiony.
– Mamy jednego dobrego biochemika. Miasto produkuje różne rzeczy, lecz na użytek ogółu zestawia z tego optymalne kompozycje białkowo-tłuszczowo-węglowodanowe, na ogół obrzydliwe lub zgoła nijakie w smaku. Na szczęście dobraliśmy się do komponentów tych mieszanek i czasem udaje się zrobić coś strawnego. A zieleninę sami hodujemy. Zresztą spróbujesz i ocenisz. A jeśli ci będzie smakowało, to mam nadzieję, zrewanżujesz się paroma informacjami o waszej podróży. Gdzie was, u licha, nosiło tyle czasu? Przecież, o ile pamiętam, powinniście byli wrócić około dwutysięcznego setnego roku…
– Silniki, w drodze powrotnej… A właściwie to który rok macie teraz? Dwa dwieście czterdziesty? Śmieszne, ale nie sprawdziłem tego od chwili lądowania na Księżycu. Jakoś nie pomyślałem o tym.
– Czterdziesty pierwszy. Ja też gubię się czasem w tych rachunkach, szczególnie po paru latach anabiozy. Ostatnio zresztą nie hibernujemy się wszyscy równocześnie, więc jest jakaś ciągłość kalendarza… Widziałeś te szkielety w komorze wejściowej Bunkra. Kiedy wszyscy naraz byliśmy w anabiozie, jacyś wścibscy mieszkańcy miasta dotarli aż tutaj. Na arytmetyce nie dali się zagiąć. Dopiero gdy komputer przepytał ich z elementów analizy matematycznej, nie mogli już wybrnąć, nawet zbiorowym wysiłkiem. Cała bieda w tym, że hibernując się zapomnieliśmy zdjąć blokadę wyjścia z pierwszej przegrody. Zwykle przetrzymywaliśmy trochę takich ciekawskich, żeby ich postraszyć. No, i kiedy się zwitalizowaliśmy, było już cokolwiek za późno… Ten test wejściowy zaprogramowaliśmy na wypadek, gdyby ktoś z Kosmosu albo z Księżyca trafił tu przypadkiem i potrzebował schronienia. Jesteśmy gościnni dla przybyszów, lecz tubylców tu nie chcemy. To nie dla nas towarzystwo. Nasze hibernatory są dobrze ukryte, ale ostrożności nigdy za wiele na tej planecie. Musisz o tym pamiętać, jeśli masz zamiar tu pożyć…
– Przeżyłem na czterech planetach Dżety…
– Ilu was przeżyło?
– Wróciło nas dziewięcioro z piętnastoosobowej załogi. Zwabili nas na Księżyc, a potem zamknęli.
– Sami już nie wiedzą, kogo się bać… Uciekłeś?
– Chcę poznać rzeczywistą sytuację.
– Kolejna planeta do odkrywania! – uśmiechnął się melancholijnie. – Pomogę ci. Znam trochę historię i teraźniejszość. Żyję tu dość długo. Ale trzeba wreszcie powiedzieć sobie: dość! Jak wiesz, wielokrotna hibernacja nie wychodzi na zdrowie, zwłaszcza w starszym wieku. A w tym świecie – im dalej, tym gorzej. Trzeba wreszcie przestać korzystać z odroczenia końca…
– Ja i moi towarzysze mamy podobny problem: co zrobić z dalszym ciągiem życia. Nasza wyprawa okazała się nikomu na nic niepotrzebna. Cały materiał naukowy krąży po orbicie wokół Księżyca, na pokładzie "Heliosa".
– Co znaleźliście?
– Cztery planety. Każda zupełnie inna. Dziesięć lat pracy, cztery osoby zginęły, dwie przepadły bez śladu.
– Życie?…
– Na jednej. Obfita flora, dobra atmosfera z tlenem. Pozostałe – bardzo surowe, niebezpieczne, nawet wrogie. Na jednej z nich ślady pobytu istot rozumnych. Dość świeże.
– W układzie Tau też odkryto jedną dobrą planetę. Pamiętasz może tę wyprawę? Odlecieli przed wami, wrócili po waszym odlocie. Potem jeszcze wielu tam poleciało…
– A inne ekspedycje?
– Kilka wróciło, dwie zaginęły. O ile wiem, nigdzie więcej nie znaleźli warunków do osadnictwa.
– Wszystko na marne! – powiedziałem ze złością. – To, co zdziałaliśmy, nie było warte życia ani jednego z tych wspaniałych, odważnych ludzi… Ani nawet połowy, tej lepszej połowy życia tych, co wrócili.
– Jak tam było? – mój rozmówca rzucił pytanie, siląc się na obojętny ton. Wiedziałem jednak, że pożera go ciekawość.
– Każda z planet to osobna historia. Nazwaliśmy je, dla ułatwienia, nazwami zaczynającymi się na kolejne litery alfabetu. Pierwsza to Arion. Druga nazywała się Bella… ale nie zasłużyła na tak piękną nazwę, choć wyglądała kusząco i mile. Tam właśnie straciliśmy dwóch towarzyszy i odtąd nazywaliśmy ją po prostu Druga. Trzecią nazwaliśmy Cleo. Tu właśnie natrafiliśmy na ślady Obcych, lecz musiał to być okresowy pobyt jakiejś wyprawy. Pozostawili sporą budowlę pod strażą dość perfidnych automatów. Niewiele brakowało, a zostałbym tam na wieki wraz z dwoma innymi… A czwarta, Doria, rokowała duże nadzieje. Zbudowaliśmy tam naszą stałą bazę. Były nawet projekty pozostawienia kilku osób, ale ostatecznie nikt nie został. W chwili odlotu było nas i tak o sześcioro mniej.
– Co wiecie o tych… Obcych?
– O nich samych niewiele: wysoki poziom technologii, rozmiary zbliżone do ludzkich. Żadnych danych o wyglądzie, pochodzeniu… Musieli spodziewać się gości w tej swojej budowli, bo zabezpieczyli ją dość złośliwie. Łatwo tam wejść. Wydostać się znacznie trudniej…
– Jak do naszego Bunkra – wtrącił.
– A… rzeczywiście. Chodziło chyba o to samo. Tylko, że ich tam nie było.
– A może byli, dobrze ukryci?
Zastanowiłem się. Wtedy na Cleo nie braliśmy tego pod uwagę. Budowla Obcych była w naszym mniemaniu tylko zmyślnie skonstruowaną pułapką. Być może kryła w sobie więcej tajemnic, których my, zaabsorbowani ratowaniem własnej skóry, nie byliśmy w stanie dostrzec.
Może otarliśmy się o Obcych, nie wiedząc o tym, nie umiejąc stwierdzić ich obecności – gdy oni śledzili nasze wysiłki, zmierzające do wyplątania się z zadanej nam testowej sytuacji, sami pozostając biernymi obserwatorami, oceniającymi stopień naszej sprawności intelektualnej?
Czy naprawdę udało się nam wyjść zwycięsko z próby dzięki własnym umiejętnościom? A może wyszliśmy tylko w wyniku ich łaskawego przyzwolenia, gdy orzekli, że nie dorastamy do ich poziomu? Za późno teraz zastanawiać się nad tym…
Mój gospodarz nazywał się Mark, tak przynajmniej kazał do siebie mówić. Był wyjątkowo uprzejmy, choć jego sposób bycia i nadmierne gadulstwo drażniły mnie chwilami. Usprawiedliwiłem go jednak tym, że nieczęsto zdarzało się podejmować tu gościa. Miał przy tym jedną niewątpliwą zaletę: nie zadawał zbyt wielu pytań. Z zakamarków wielkiego regału wydobył obiecane plany miasta i próbował przy mojej pomocy ustalić położenie interesującego mnie obiektu.
– Zdaje się, że masz szczęście, kosmaku – uśmiechnął się, podnosząc oczy znad planu. – Ten budynek, o który ci chodzi, wystaje ponad pierwszy strop. Dostaniesz się tam z drugiego poziomu, na pewno jest zejście, bo w pobliżu przebiega jeden z głównych kolektorów wodnych. Widzisz, tutaj… To ujęcie wody do celów przetwórczych, wprost z rzeki…
– Ta rzeka… istnieje?
– Rzeka – uśmiechnął się ironicznie. – Przepływa przez kilka miast, takich jak to. Właściwie to prawie kanał ściekowy. Ale jest – tam, w głębi.
Jeszcze przez pół godziny zestawiał plany różnych poziomów, porównywał coś, szkicował na kawałku kartki.
– Jeśli chcesz, mogę cię zaprowadzić na drugi poziom. Dalej sam sobie poszukasz.
Zgodziłem się skwapliwie. Jego dyskrecja była mi bardzo na rękę. Byłem mu wdzięczny za to, że nie interesował go cel moich poszukiwań.
Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia, po obiedzie, który Mark przygotował szczególnie starannie i z dużym talentem.
Znów wchłonęły nas ciemne przejścia, brudne klatki schodowe, ponure odcinki ulic, wyłaniające się z grobowej ciemności w smugach naszych latarek. Schodziliśmy w głąb coraz niżej, przechodząc odcinki korytarzy w caliźnie domów wypełnionych szarą, twardą masą. Czasem trzeba było przecinać w poprzek prostokątne podwórza, utworzone pomiędzy ścianami domów i płytami zamykającymi ulicę z obu stron. Kilkakrotnie chcąc wydostać się z takiej przestrzeni, trzeba było forsować parę pięter, by znaleźć się powyżej stropu, na następnym poziomie, i stamtąd na powrót opuszczać się w dół… Trójwymiarowy labirynt miasta chwytał nas w pułapki ślepych korytarzy, utrudniając dotarcie do najniższych swych pięter.
– Tu nikt właściwie nie wchodzi – powiedział Mark przystając, by nabrać tchu po kolejnej wspinaczce po wyszczerbionych schodach. – Oni żyją na powierzchni i na przedostatnim poziomie, gdzie przebiegają główne ciągi komunikacyjne. Niżej żyją tylko szczury. Jest ich mnóstwo…
– Widziałem – wtrąciłem. – Nauczyły się korzystać z udogodnień cywilizacyjnych…
– Są bardzo niebezpieczne. Oczywiście, gdy jest ich dużo. Niezmiernie inteligentne. Mnożą się bardzo szybko i stają się agresywne.
– Czy sądzisz, że… to one w końcu zostaną głównymi użytkownikami miasta?
– Nie na długo, ale niewątpliwie przeżyją nas tutaj. Później stopniowo skończy się wszystko, cały mechanizm zacznie się rozstrajać, a one nie będą już umiały poradzić sobie bez syntetycznej żywności…
– To miasto ginie, prawda? – spytałem, patrząc na Marka w słabym świetle odbitym od szarej ściany przed nami.
– Gdyby tylko ono… Ginie ten świat, już od dawna. Chyba zauważyłeś, że miasto jest prawie puste…
– A ci z przedmieść?
– Ech, to zbyt skomplikowane, by wyjaśnić w paru słowach. Porozmawiamy o tym w wygodnych fotelach.
Ruszył przed siebie, oglądając sypiące się ściany mijanych budynków, jakby próbował odcyfrować z dawna zatarte napisy z nazwami ulic.
– Czy… nie można nic poradzić, zapobiec?… – spytałem cicho.
– Czemu? Wymieraniu ludzkości? Nikt nie zamierza ich ratować, to nie miałoby sensu. Oni wymierają planowo. Po prostu nie rozmnażają się. To bardzo humanitarny sposób likwidacji.
– Przecież jest sporo młodych?
– Niczego nie zauważyłeś? Byłeś tam, na Księżycu… Nie wyjaśnili ci, na czym to polega?
– Oni? Niechętnie i niejasno wspominali coś o degeneracji… O popełnionych błędach…
– Pomówimy o tym kiedy indziej. Dużo kobiet widziałeś w tym mieście?
– No… chyba… żadnej.
– Masz odpowiedź.
– Nie ma ich?
– W każdym razie bardzo niewiele… i coraz mniej. Może Cyryl wytłumaczy ci to szczegółowo, on jest biologiem, zajmował się genetyką. Zdaje się, że jesteśmy na miejscu.
Niebieskoszara elewacja budynku wydała mi się znajoma. Tak, to mogło być tutaj. Przecięty stropem drugiego poziomu na wysokości okien siódmego piętra gmach Instytutu wspierał swą bryłą kolejny strop. W oknach pozbawionych szyb szarzały zwały skrzepłego krazolitu.