Cylinder van Troffa - Страница 19
Z pomieszczenia wiodły w dół ruchome schody, które ruszyły samoczynnie, gdy stanąłem u ich szczytu. Zjechałem w dół i znalazłem się w długim tunelu, który, jak się zorientowałem, był stacją kolei podziemnej. Po dwóch stronach peronu biegły osiatkowane bariery, oddzielające peron od szerokiej, walcowatej rynny, która była zapewne torem dla wagonów kolei. Rynny po obu stronach peronu niknęły w kolistych tunelach. Po peronie posuwał się z wolna automat czyszczący plastykową wykładzinę. Gdy znalazłem się na jego drodze, ominął mnie w odległości dwóch metrów i pełznąc dalej kontynuował swą pracę. Na ścianie wisiały cztery automaty z napojami – nie uszkodzone, z zapasem plastykowych szklanek. Podszedłem do jednego z nich, podstawiłem naczynie i nacisnąłem przycisk. Pociekł strumyczek gazowanego napoju o słodkawo- kwaśnym, orzeźwiającym smaku. Gdy piłem, rozległ się brzęczyk i głos z megafonu obwieścił: "Pociąg do centrum – dwudziesta trzecia czternaście. Następny: dwudziesta trzecia dwadzieścia dwie".
Z narastającym szumem z wylotu tunelu wypadło długie cygaro bez okien i zatrzymało się przy peronie. Barierka na skraju peronu opadła, kryjąc się pod jego płaszczyzną. Równocześnie boczna powierzchnia cygarowego wagonu rozwarła się w kilku miejscach, ukazując oświetlone wnętrze. Pociąg stał przez pół minuty, po czym barierka uniosła się, drzwi zamknęły, a cygaro z sykiem i szumem pogrążyło się w czeluści tunelu. Po chwili megafon obwieścił kolejny pociąg, tym razem w przeciwnym kierunku, i wszystko powtórzyło się jak poprzednio. Nikt nie wysiadł, pociąg ruszył i zniknął w tunelu.
Równo z pojawieniem się na peronowym zegarze cyfr 23.22 przybył kolejny pociąg do centrum. Z wahaniem przekroczyłem białą linię na brzegu peronu i stanąłem na wprost drzwi wagonu. Zastanawiałem się widać zbyt długo, bo po chwili z megafonu rozległ się beznamiętny, bezpłciowy głos automatu: "Proszę zajmować miejsca w wagonie lub cofnąć się w kierunku środka peronu. Proszę nie opóźniać odjazdu pociągu!" Wsiadłem, drzwi zasunęły się i pociąg ruszył. Wnętrze wagonu było czyste i jasne. Usiadłem na wygodnej kanapie, pokrytej imitacją skóry. Rozejrzałem się. Pociąg był zupełnie pusty. Gdy zatrzymywał się na kolejnych przystankach, głośnik wymieniał ich nazwy. Niektóre były mi znane – nie zmieniły się od czasu, gdy byłem tutaj ostatni raz. Dzięki temu mogłem zorientować się, gdzie jestem. Powinienem wysiąść gdzieś w pobliżu Uniwersytetu. Ciągnęło mnie przede wszystkim tam właśnie. To był przecież mój główny, a właściwie jedyny cel…
Im bliżej centrum, tym mniej znajomych nazw przystanków pojawiało się w zapowiedziach automatu i zacząłem się gubić w topografii. Gdy głośnik obwieścił przystanek "Skarpa", wyskoczyłem na peron. Nim rozejrzałem się wokół siebie, bariera odcięła mnie od wagonu. Cofnąłem się wparty w nią plecami.
Przeciwległy brzeg peronu, aż po białą linie u stóp barierki, zaległa bura, kłębiąca się masa, jak rozlana kałuża żywej mazi, kipiąca, przelewająca się, wydająca piskliwe odgłosy.
Połowę peronu oblegała chmara szczurów. W jednej chwili rozpoznałem je – pospolite, rude miejskie szczury, z obrzydliwymi nagimi ogonami, ze zmierzwioną sierścią, spasione i leniwe.
Nie interesował ich pociąg, którym przyjechałem, były wpatrzone w wylot drugiego tunelu. Tłocząc się, przepychając, łażąc sobie nawzajem po grzbietach, wlokły zębami i łapkami jakieś drobne przedmioty, przejrzyste torebki z folii wypchane czymś szczelnie, szmaciane zawiniątka. Piszczały przy tym i skamlały, tu i ówdzie wybuchały wśród nich drobne nieporozumienia i utarczki.
Stałem bez ruchu z dłonią na kolbie porażacza, którego regulator przełączyłem na szeroki strumień rażenia. Kilka szczurów zauważyło mnie czy może wyczuło węchem, bo zwróciły głowy w moją stronę. Stopniowo inne, zaalarmowane widocznie przez prowodyrów, także zwróciły się ku mnie. Z wyglądającej teraz jak połać rudawego mchu, znieruchomiałej gromady patrzyły na mnie setki par okrągłych błyszczących oczek. Nagie ogony wzniesione ku górze, wiły się w powolnych skrętach jak dżdżownice. Nie ruszyły jednak w moją stronę. Tylko tu i ówdzie dały się słyszeć wysokie głośne piśnięcia, jakby wrogie okrzyki; Po chwili cała czereda piszczała bezładnie, bijąc ogonami i drapiąc pazurkami plastykową powierzchnię peronu.
Odezwał się megafon i w tej samej chwili piski jak na komendę umilkły, ogony znieruchomiały. Gdy automat wymienił nazwę stacji, do której zmierzał nadjeżdżający pociąg, tłum szczurów porwał za swe bagaże i tracąc całkowicie zainteresowanie moją osobą, zwrócił się ku brzegowi peronu. Jeden tylko ogromny, gruby egzemplarz, zrobił truchtem kilka kroków w moją stronę, zatrzymał się i fuknął, jakby spluwając w moim kierunku, po czym dołączył do gromady.
Przez opuszczoną barierkę i otwarte drzwi szczury, tłocząc się i przepychając, hurmem runęły do wnętrza wagonu, gubiąc w pośpiechu swe tobołki, gryząc się, piszcząc i depcąc nawzajem.
W mgnieniu oka peron opustoszał. Pociąg nie ruszył jednak, megafon dwukrotnie powtórzył przynaglenie… Rozejrzałem się po peronie. Jakiś zapóźniony szczur nadbiegał jeszcze od strony nieczynnych ruchomych schodów, wlokąc paczuszkę w kolorowym opakowaniu, niewiele mniejszą od niego samego.
Po chwili dopiero dostrzegłem na peronie jeszcze jednego szczura. Stał na tylnych łapach, zasłaniając swym ciałem obiektyw kamery śledzącej brzeg peronu. Dopiero gdy zapóźniony szczur zniknął we wnętrzu wagonu, drugi odsłonił czujniki i powoli ruszył wzdłuż odjeżdżającego pociągu jak dyżurny ruchu, pilnujący porządku na stacji.
Wyjechałem schodami na górę. Znalazłem się na peronie innej linii, krzyżującej się z tą, którą przyjechałem. Stąd, kolejnymi czterema ciągami schodów, wydostałem się na powierzchnię, pokonując różnicę poziomów co najmniej stu metrów.
A więc miasto dziwnym jakimś sposobem wypiętrzyło się w górę! Nie rozumiałem tego, co najwyżej domyślałem się. Jadąc w górę ruchomymi schodami miałem wrażenie, że posuwam się wzdłuż ścian podziemnych – czy może zasypanych – budynków o zamurowanych otworach okiennych.
Na górze z pawilonu stacyjnego wyszedłem wprost na jasno oświetloną ulicę. Dostrzegłem grupkę jaskrawo ubranych ludzi, którzy otaczali słup latarni. Byli oddaleni o kilkadziesiąt metrów, lecz dobiegł do mnie ich głośny śmiech, wybuchający salwami i przemieszany okrzykami kilku głosów. Zatrzymałem się i rozejrzałem cofnięty w cień portalu mijanego budynku. Ulica była pasażem, z obu stron ograniczonym ciągami kolorowych, przeszklonych pawilonów. Nad dachami migotały neonowe reklamy czy hasła. Środkiem sunęły polewaczki i zamiataczki, kilka automatów przecierało szyby wystawowe, za którymi piętrzyły się kolorowe opakowania. Poza rozbawioną grupką na ulicy nie zauważyłem przechodniów. Wyjąłem lornetkę i przyjrzałem się tym pod latarnią. Siedmiu młodych, zupełnie młodych chłopców o gładkich twarzach bez zarostu, w barwnych, choć prawie jednakowych obcisłych spodniach i bluzach, otaczało słup, na który z mozołem wdrapywała się ciemna postać.
Przyjrzałem się jej dokładnie. Był to człekokształtny robot wspinający się niezdarnie po gładkiej powierzchni słupa. Przy akompaniamencie śmiechów i pokrzykiwań usiłował wejść wyżej, lecz jego metalowe ramiona obsuwały się co chwila i zjeżdżał z powrotem w dół. Młodzi ludzie najwyraźniej znęcali się nad automatem, zmuszając go bezsensownymi rozkazami do wykonania sztuki, która przekraczała jego możliwości.
Wzdłuż ścian budynków zbliżyłem się do rozbawionej grupki. Robotowi właśnie udało się podciągnąć na wysokość około czterech metrów. Szczupły chłopak o długich, ciemnych włosach wysunął się spośród stojących wokoło i patrząc w górę, z dłonią wspartą o słup, wysokim, dziecinnym głosem zachęcał robota do dalszej wspinaczki.
Dłonie robota nie zdołały utrzymać ciężaru. Runął w dół i nim chłopak zdążył uskoczyć, padł przygnieciony masywnym cielskiem do chodnika.
Zupełnie bez udziału świadomości rzuciłem jakieś słowo – ostrzegawczy krzyk, który zabrzmiał tuż przed łoskotem upadku. Chłopcy w pierwszym odruchu skoczyli ku leżącemu. Robot podniósł się niezgrabnie i utykając usunął się na bok. Otoczyli miejsce wypadku, trwając chwilę w milczeniu i bezruchu, a potem kolejno odwracali głowy. I wtedy dopiero dostrzegli mnie.
Sprężyli się nagle, twarze ich ożywiły się, dłonie sięgnęły za bluzy. W jednej chwili pojawiły się w nich krótkie, połyskujące metalem rurki czy pałki. Zapominając o leżącym współtowarzyszu, z dziwnymi uśmieszkami na twarzach ruszyli kocim krokiem w tyralierze w moją stronę. Cofnąłem się o dwa metry, przywierając plecami do ściany domu.
Szli powoli ściskając w dłoniach pałki. Ze sposobu, w jaki je trzymali, wynikało, że nie jest to broń palna. Służyły po prostu do bicia.
– No, cho… dyrba, no, cho… no, no, no, no! – jeden z napastników wysunął się do przodu i kiwając palcem lewej dłoni, jakby zachęcał mnie, bym się zbliżył. Inni tymczasem oskrzydlali mnie z obu stron. Patrząc w oczy nadchodzącemu, powoli cofnąłem dłoń do otworu w moim łachmanie, by ująć kolbę zatkniętego za pas porażacza. Równocześnie lewą ręką uchwyciłem mocniej trzymany na ramieniu worek, którego dotychczas się nie pozbyłem chyba dlatego, że stanowił nieodłączny składnik mojego przebrania. Chłopak zatrzymał się o dwa kroki przede mną i szybkimi spojrzeniami ocenił odległość do stojących po obu stronach towarzyszy.
Skoczyłem do przodu, zamachnąłem się workiem. Chłopak odruchowo wyrzucił do góry lewe ramię. Puściłem worek i chwyciłem jego przegub, usiłując przerzucić go przez biodro. Był jednak zwinny i wyraźnie zaprawiony w walce wręcz. Udało mi się tylko odwrócić go i mocnym kopniakiem w tyłek odrzucić o kilka kroków. Nim upadł, miałem już na karku dwóch najbliższych spośród pozostałych. Strząsnąłem ich z siebie, lecz jednemu udało się przyłożyć mi pałką w lewe przedramię. Drugi uczepił się mojego poncho. Szarpnąłem się w kierunku ściany, tkanina pękła od szyi po sam brzeg i spadła ze mnie, lecz plecy znalazły na powrót oparcie o twardą płaszczyznę. Stałem w rozkroku, z lewą ręką obwisłą bezwładnie, przeszywaną bólem od łokcia po nadgarstek. W prawej trzymałem porażacz.